Pisząc to mam na myśli zarówno użycie języka, jak i jego naukę. Jako językoznawca wiem to na podstawie wielu teorii, które od początku XX wieku zdobywały, a później traciły swoich zwolenników. Nigdy jednak nie robiły kroków w tył i nie wracały do analizowania języka samego w sobie.
Bo intuicja mówi nam, że wyrażenie jesteś głupi_a i spadaj będzie miało dla każdego z nas inne znaczenie. Po jednych to zupełnie spłynie i nawet nie zwrócą uwagi na słowa. Inni poczują się obrażeni na kilka chwil, a jeszcze inni będą je pamiętać do końca życia. Jeśli usłyszymy je od nieznajomego to być może o nich szybko zapomnimy, ale jeśli powie to nasza ukochana osoba, poczujemy się oszukani, smutni, zawstydzeni… Bo każdy z nas jest inny. I nawet jeśli wykorzystujemy te same słowa, mogą one zawierać w sobie zupełnie inny ładunek emocjonalny.
Dlatego nauka języka w oderwaniu od codzienności może… nic nam nie dać. Znaczenie słowa, bez konkretnego użycia w zdaniu najprawdopodobniej zostanie zapomniane. Dlatego tak mało efektywne okazują się być te nasze listy słówek. I mimo, że jestem tego świadoma, wiem również, że na poziomie akademickim czasami nie mam kilku godzin na analizę każdego słowa, które pojawia się w słowniku.
Ale… nauka języka to coś więcej niż znaczenia. Nawet jeśli już przekonamy się, że kontekst potrafi rozwiązać bardzo wiele naszych językowych bolączek.
Dla mnie nauka języka to całkowite i absolutnie totalne zanurzenie się w kulturze, w której ten język funkcjonuje. To zainteresowanie literaturą, historią, sztuką, architekturą, muzyką, teatrem, popkulturą, polityką, socjologią, ekonomią, gospodarką i wieloma innymi kwestiami. To codzienne czytanie lub słuchanie o życiu ludzi, którzy tym językiem się posługują. Którzy tworzą w tym języku, nawet jeśli mówimy tutaj o ich zwyczajnej codzienności.
Bo… jeśli nie czuję tego czegoś do kultury to czy na serio moja nauka będzie efektywna? Czy będę w stanie bezboleśnie słuchać lub czytać o tej kulturze każdego dnia? Czy zainteresowanie kolejnymi zagadnieniami będzie pojawiało się znikąd, czy też będę musiała wyciągać je z zakamarków i zmuszać się do nauki?
Sprawdzałam to na kilku językach. I wiem, że bez fascynacji kulturą nie jestem w stanie wytrwać tej podróży, którą jest nauka języka. Tego maratonu, który wymaga od nas codziennych małych, 5-minutowych kroczków.
I chociaż, brytyjski angielski jest dla mnie przepiękny to… moje zainteresowanie kulturą Wielkiej Brytanii nigdy nie wyszło poza minimum. Mimo, że próbowałam je w sobie obudzić to jakoś nie interesują mnie perypetie i problemy brytyjskiej rodziny królewskiej, angielska piłka nożna ani historia Wysp. Nie czuję tego czegoś, i nie poczułam tego czegoś również do języka angielskiego.
Podobnie sprawa się miała z językiem niemieckim. Po sześciu latach nauki w szkole nie poczułam żadnego zainteresowania, a nawet jeśli to zniknęło raczej prędzej niż później. Ponadto, jego brzmienie tak bardzo różni się od melodii języków romańskich, że po każdej lekcji wychodziłam z bólem głowy.
No i… język francuski. Tutaj chyba moja przygoda jeszcze się nie zakończyła. Szalenie podoba mi się akcent, ale miałam na (nie)szczęście okazję do bezpośredniej pracy z Francuzami i nie są oni najlepszymi partnerami do współpracy. Sprawa otwarta, a ja czekam na chwilę wolnego czasu, żeby spróbować jeszcze raz.
Co zostawiłam na sam koniec? WŁOSKI! Tutaj sprawa wygląda zupełnie inaczej, bo – jak w przypadku hiszpańskiego, mogę godzinami czytać o Włoszech, słuchać włoskiej muzyki i siedzieć we włoskiej kulturze, o czym świadczą te wszystkie reportaże o mafii przeczytane w ostatnim czasie 🙂 Cóż? Po prostu nie wyobrażam sobie dnia bez włoskiego.
Oczywiście – każdy może uczyć się jeżyka, bez tej całej otoczki. Ale… o ile więcej frajdy i radości sprawi nam ten cały „dodatek”? 🙂