Nie jestem mistrzynią planowania, wyznaczania sobie celów i działania z kalendarzem. Moje zainteresowanie tym tematem pojawiło się po tym, jak już osiągnęłam cel, który – jak do tej pory, był najważniejszym celem mojego życia.
Pamiętam jak pracowałam w korporacji na pełen etat, prowadziłam obowiązkowe zajęcia dla studentów uniwersytetu, udzielałam prywatnych lekcji hiszpańskiego i pisałam pracę doktorską. Bez szalonego planowania, z jednym kalendarzem do wszystkiego aktualizowanym zazwyczaj dzień wcześniej. Przy tym wszystkim starałam się nie oszaleć i zachować równowagę między pracą a życiem, chociaż można się domyślić, że było to nie lada wyzwanie.
Po tym wszystkim powiedziałam sobie: nigdy więcej. Nigdy więcej nikt ani nic nie sprawi, że będę się stresowała, czy na pewno dotrę na czas. Najlepiej w 15 minut, w godzinach szczytu w aglomeracji śląskiej. Szaleństwo, ale tak było.
Dlatego większość moich późniejszych decyzji w większym lub mniejszym stopniu była związana właśnie z tą zasadą: życia bez niepotrzebnego pośpiechu. Dlatego zrezygnowałam z pracy w szkole publicznej – nie interesowało mnie łączenie trzech miejsc pracy i bieganie między szkołami tylko po to, żeby „wyrobić” etat.
Dlatego właśnie zaczęłam świadomie organizować moje życie. W szczególności moją pracę zawodową. Bo… może się wydawać, że wykładowca akademicki to w sumie ma niewiele zajęć, coś tam napisze, będzie promotorem kilku pracy dyplomowych, a później to już tylko wakacje. Nie ma targetu do wykonania? No oczywiście, że ma – ale nie spowiada się szefowi z wyników raz w tygodniu. Składa sprawozdania raz w semestrze, czasami raz w roku.
I to czasami go gubi. Bo w sumie to… tak na oko 6 czy 12 miesięcy to kupa czasu, wcale nie trzeba się spieszyć, prawda? No i nagle okazuje się, że… na sam koniec musimy opublikować miliony rzeczy, najlepiej na wczoraj albo przynajmniej na dzisiaj. Zaczynamy się stresować, coś nam nie wychodzi i gonimy terminy.
I ja po jednej takiej pogoni – kiedy pisałam artykuł tuż przed ostateczną datą, wiedziałam, że nie mogę tak do końca życia. Przecież zrezygnowałam z pracy w szkole na rzecz uniwersytetu właśnie po to, żeby wszystko odbywało się spokojniej! I co zrobiłam? Znowu zostawiłam coś na ostatnią chwilę!
Zaczęłam szukać i nie napiszę nic wyjątkowego – dotarłam do najlepszej na świecie Pani Swojego Czasu, której podejście absolutnie rezonuje z tym, jak chcę działać. Czyli… nie musisz wszystkiego i wyżej dupy nie podskoczysz. Bo czasami musimy wybierać właśnie to, co jest dla nas w danym momencie najistotniejsze. Bo bywa życie i już.
I czym jest moje naukowe self-care? Planowanie małymi krokami. Tak, żebym nigdy nie zwątpiła, że praca = moja pasja. I ładne rzeczy. Absolutnie! O wiele lepiej wyglądają moje naukowe plany na przyszłość zapisane w cudownym notatniku. Wydaje się, że to głupota? Dla wielu pewnie tak. Ja jednak uwielbiam sięgać po ten miniplaner ze zdjęcia. I aż wstyd, żeby nie robić nic w kierunku realizaci tych wszystkich planów, które tam zapisałam 🙂